Jest coś dobrego w początkach. Są czyste i dużo w nich miejsca. Możesz je wypełnić czym chcesz. Czynnik niepewności ekscytuje (jak w laboratorium mieszam kolorowe ciecze w szklanych naczyniach z nadzieją że nie wybuchną kiedy się nad nimi nachylę) Trochę straszy i wdziera się pod skórę. Sztuka w tym, żeby nie dać mu się zagnieździć. Wypełniać papier kolorami, znakami, łzami, krwią, potem, fiołkami i cytrusami. Dać się wchłonąć totalnie całościowo w zapomnieniu bez kontroli bez panowania bez myślenia, samym czuciem. Chłonąć chłonąć wszystko i nie myśleć. Łączyć się z atomami, zderzać się eksplodować. I brnąć dalej pod górę tak jakby szczyt był w zasięgu wzroku, w zasięgu ręki nogi. Spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy i wiedzieć że on wie i rozumieć że on rozumie że nie można zrozumieć. To kocham tak bardzo. I wtedy on też kocha i nie potrzeba słów. Nie należy słów. Słów nie ma. Szukam sów. Sowy są.